Zjadłam jedzenie z ulicy… i było dobre:) ale zaraz potem pomyślałam o tych wszystkich robalach, które mogą tam siedzieć… w życiu nie widziałam tak brudnego miejsca, o jaaa…. pewnie już zachorowałam…. Normalnie czuje jak mi rośnie w brzuchu ten robal. Popiłam spirytusem, co przywiozłam do odkażania, ale to się pewnie nie na wiele zda. Dziwny kraj, dziwne miejsce i wcale mi się tu nie podoba. Może trzeba było zostać w domu…
Jak dla mnie wszyscy ci Hindusi wyglądają tak samo… generalna charakterystyka to: chudy, niski, z rozbieganymi czarnymi oczami. Ubrani jak z lat 70, a hitem są Hindusi z wąsem… ojej… Do tego szok kulturowy w postrzeganiu świata. Miałam już próbkę stadnego zachowania podczas lotu z Dubaju do Kolkaty, gdzie miałam krótką przesiadkę. Noooo działo się. Do Dubaju cywilizacja. Ale przed wejściem na samolot do Indii tłok, jakby co najmniej za darmo bilety rozdawali. Coś się dzieje – ogłaszają rozpoczęcie przyjmowania na pokład, ale każdy ma przecież na bilecie numer i strefę wejścia, właśnie po to, żeby tłoku uniknąć. A co robili Hindusi??? Wzywają pierwsza klasę, ale już cały tłum się zerwał, jakby kolejność przy bramce miała znaczenie. Potem wzywaja po kolei strefy od G do A. Ja miałam F, więc skończyło się tym, że przez ten tłum małych Hindusków trzeba było się przedrzeć. Do samolotu odprowadzało mnie co najmniej 200 spojrzeń, bo Hindusi nie mieli problemu z ostentacyjnym gapieniem. Coż, moja „popularność” dopiero się zaczynała, i jeszcze nie miałam pojęcia co to znaczy „gapienie się”. Ostatni odcinek lotu też był przeżyciem… Miałam wrażenie, że „ktoś” mnie cały czas śledzi:) Do tego dostałam za sąsiada uroczego malca, który przez bite 2 godziny darł się, jakby go ze skóry obdzierali. Myślę, że rodzice mu dokuczali i chciał się poskarżyć… Swoją drogą nic nie zrobili, żeby go uspokoić, a 200 osób chciało to dziecko w luku bagażowym zamknąć. No dobra, nie wiem jak reszta, ale ja chciałam! Nie słyszałam swoich myśli, a przecież lecę do obcej ziemi. Muszę się przygotować! Świat zasad, który znałam do tej pory miał za chwilę przestać istnieć. W samolocie był tylko przedsmak. Podchodzimy do lądowania. To normalne, że wszyscy mają zapięte pasy i o wyjściu do toalety nikt wtedy nie myśli. Ale nie w tym samolocie do Kalkuty. To żaden problem, że tracimy wysokość i że lampki się świecą. Hindusi biegają po samolocie, jeszcze do kolegi, toaleta, otwierają luki… co się dzieje? Może szykują się do desantu… Biedne stewardesy, które za nimi biegały. Było ich za mało, żeby ogarnąć ten chaos. Najlepsze było te ostatnie 10 minut, kiedy nawet stewardesy były przypięte. Ludzie wstają, bagażu szukają, wychodzić chcą. Wartka akcja. Wstało trzech ludzików – stewardesa krzyczy na nich, że mają siadać. Okej siadają. Za chwilę innych 3ch ludków wstaje… i tak w kółko. Przestałam nadążać. Ale polecenia do tych ludzi zdecydowanie nie trafiały. Ktoś powiedział, że dla Hindusa nie ma zasad, a jak są, to po to żeby je łamać. A może to tylko moje wrażenie, bo nagle zasady, które znałam przestały istnieć, a pojawiły się nowe, których nie znam i nie rozumiem… Dobra lądujemy. Ojej, widzę trawę… Czy na lotnisku jest trawa? Halo? Czy my lądujemy na polu?

Na lotnisko nikt po mnie nie wyszedł. Byłam sama z misiem. Niestety tego się obawiałam. Po prostu jak coś nie idzie od początku, to później wcale nie będzie lepiej. Przywitałam więc Indie przerażona, zmęczona i zalana łzami. Stwierdziłam szybko, że płacz nie pomoże, więc zaczęłam się organizować. Nie wiem jak, ale znalazłam managera lotniska. Musiałam być w ogromnym stresie, skoro od razu uderzyłam tak wysoko:) Managerem okazała się miła Hinduska, która przejęła się moją historią i postanowiła mi pomóc. Zadzwoniła do lokalnego oddziału AIESEC – organizacji studenckiej, która wysłała mnie tu na praktyki. AIESEC ma oddziały na całym świecie i umożliwia wymianę studentom. Tak, przyjechałam do Indii pracować:) Konkretnie odbyć praktyki w dziale sprzedaży i marketingu w jednym z hoteli w Kalkucie. Miałam dostawać 600 PLN miesięcznie. Przed wylotem tata oferował mi taką stawkę, żebym tylko nie jechała:) No ale się uparłam i przyjechałam, i teraz ani pięniędzy, ani praktyki, a na dodatek siedzę sama w obcym świecie w lotnisku, które wygląda jak kurnik. Dobrze, że ta managerka jest. Sukces – dodzwoniła się. AIESEC zaoferował, że wyślą po mnie taxi za 30 min. Ale jak to? Przecież wiedzieli, że przylatuję, dlaczego nikogo tu nie ma… Przypomnę tylko, że miałam być w Kolkacie o 7.40 rano. Do tego mieliśmy ok. 40 min opoźnienia, a potem minęło co najmniej pół godziny zanim przeszłam przez odprawę paszportową i dostałam swój bagaż. Później jeszcze trochę kręciłam się po lotnisku naiwnie szukając kogoś, kto na mnie czeka, a potem zaczęłam działać i wyjaśniać sprawę. Więc co najmniej od 2 godzin ktoś powinien na mnie czekać, a nie łaskawie wysyłać taksówkę. Bo tak się umawialiśmy przed wylotem. Że na miejscu miał być zorganizowany transport, mieszkanie i praca. Zaczęłam wątpić, że cokolwiek istnieje. Dostałam jeszcze takiego smsa: „za 15 min ktoś powinien przyjechać po ciebie, ale jeżeli za godzinę go nie będzie to daj znać.” Ahahahaha. Co za rozrzut. Znowu jakieś zasady, których nie ma. Już nawet to nie było śmieszne. W końcu pomógł mi Unmi, kolega koleżanki Kwasa (:P) i mojej siostry ciotecznej. Poznaliśmy się szybciej niż myślałam. Gdyby nie on pewnie czekałabym na odbiór z lotniska do tej pory…
W Kalkucie (lokalnie Kolkata) jest straszny smog. LA to nic w porównaniu do tego, co tu zastałam. Do tego stopnia, że wszyscy smarkają czarnymi glutami. Wiem, trochę drastyczne. Jeszcze plują na pomarańczowo. Poźniej rozwiążę tą zagadkę. Jest ciepło, może nawet gorąco. O 9tej rano było już 20 stopni. A ja ubrana w kozaki, szalik i polar… Zimno było jak wylatywałam z Polski, no i w końcu zima jest – chyba w Indiach też, prawda? Najgorsze, że cała moja garderoba jest taka: płaszczyk, bluzy, rękawiczki… Tak się zastanawiam, po co mi płaszczyk w tym brudzie… A no tak, przyjechałam do pracy, nie wiem jeszcze czy istnieje, ale potencjalnie trzeba wyglądać. Podobno w marcu ma być już upał – ponad 30 stopni i wilgotno. Przypomniałam sobie o letnich białych spodniach na dnie walizki – w sam raz na tutejszy smog i kurz:) Nie ma co- pozycja obowiązkowa do Indii. Więc wyszło na to, że nie mam w czym chodzić za bardzo… Co ja myślałam jak się pakowałam? Mam kłęby myśli. Chaos w głowie, chaos na zewnątrz. Nie ogarniam. To co dzieje się na ulicach jest nie do opisania. To trzeba przeżyć. Z szybkich obserwacji: Pierwszeństwo ma większy samochód (chyba), wszyscy jeżdżą pod prąd, nie patrzą jak jadą, korki niesamowite – a na dodatek wszyscy TRĄBIĄ! Ale jak… Jest taki hałas, że własnych myśli nie słyszę. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. W tym wszystkim jest też koza na środku ulicy, którą wszyscy zgrabnie omijają. Są też krowy na poboczach, które przypominają raczej wieszaki niż krowy, które znałam do tej pory. Te są chyba inne bo święte. Jest pełno pozaczynanych jakichś robót budowlanych, wszędzie stają bambusowe rusztowania. Ale nie wygląda jakby budowa jeszcze trwała. Jest bardzo brudno. Na ulicach wala się pełno śmieci, smród niesamowity, nie ma koszy i wszyscy wyrzucają śmieci gdzie popadnie. Na skrzyżowaniu do samochodów podchodzą żebrzące dzieci, sprzedawcy truskawek, ręczników, wycinanek i czegokolwiek jeszcze. Tego nie da się opowiedzieć. Kto był ten wie:)
Mieszkanie jednak istnieje. Warunki przystające do okolicy. Wyglada jak opuszczona rudera. W środku puste, bez mebli. Mieszkają tam inni studenci z całego świata, którzy przybyli do Kalkuty na praktyki lub wolontariat. Towarzysze niedoli. W dwupokojowym mieszkaniu zastałam ok 10 osób, na dole jest jeszcze jedno identyczne mieszkanie o podobnym zaludnieniu:) Wszyscy śpią na podłodze. Mieszkańcy mówią, że nie jest tak źle. A przynajmniej, że jest lepiej niż na początku. Dorobili się już 4 ogrodowych krzeseł w salonie i materaców do spania grubości 5 cm. W moim pokoju są już 4 osoby, więc nie mam nawet gdzie walizki wstawić. O półkach można pomarzyć, podobnie jak o lodówce i kuchence gazowej. Nic nie ma… Dobrze, ze woda jest – zimna jak jest. Bo czasem też nie ma:) W mieszkaniu na dole nie mają teraz. Podobno to i tak nie najgorzej, bo jak się wprowadzili na początku to nie mieli też światła… Welcome to the jungle. Gdy przyjechałam mieszkańcy robili pranie. Wow, fajnie wyglądają ludzie robiący pranie w wiadrze… hi hi, ciekawe czy udało im się tu proszek kupić…



Raju… znowu mi się przypomniało to jedzenie z ulicy… Musiałam mieć kiepską minę gdy zamawiałam eggrola (też byście mieli jakbyście widzieli jak oni to przygotowują), bo jak mnie zobaczyli to chyba chcieli trochę wyczyścić. Koleś wziął taka obrzydliwą ścierkę, jak od podłogi i wytarł sobie w nią ręce, a potem blat, a potem tymi rękoma wziął mojego placka na „wytarty” blat. No coż, starał się. Widząc, że nadal jestem niezadowolona dał mi jeszcze chusteczkę, bo normalnie to tylko w tłusty papier zawijał (chusteczkę też utłuścił). Dobra, nie będę się pogrążać w czarnych myślach. Są też dobre strony (?). Jest przygoda:) Praca istnieje (nie wszyscy mieli tyle szczęścia). Poznałam już przełożoną – Sudipta z mojej pracy wydaje się okej. Jakoś to będzie…

w ramach sprostowania – ten kibel nie jest z mojego mieszkania tylko z lotniska w Dubaju (przypominam, palmy ogordek wodospad i inne gadzety). w moim domu nie ma nawet wody. znaczy jest okazjonalnie, ale zima. ale rzezczywiscie dziury w podlodze nie mam:) Jola