Przejdź do treści
Home » Blog hidden » jak się mieszka w kalkucie

jak się mieszka w kalkucie


Chyba już się trochę przyzwyczaiłam. Rahul (kolega Unmiego) zapytał mnie dziś jak mi się podoba Kalkuta. Hmmm…. Na początku było szokująco i nieprzyjemnie (głównie przez lotnisko), potem źle źle źle, a teraz wiem, że zostaję tu jeszcze 4 miesiące, więc chociaż w jakimś stopniu muszę to miejsce polubić. Nauczyłam się już wielu rzeczy – znam drogę do pracy i do domu, umiem przejść przez ulicę sama (czasem zajmuje to trochę czasu), znam mniej więcej ceny, więc mogę się targować, umiem powiedzieć dziękuję w hindi i policzyć do trzech. Umiem też się zgubić a potem znaleźć:) Opanowałam najważniejsze umiejętności aby przetrwać. Poza tym nie przeszkadza mi już tak bardzo ten wszechobecny smród, brud, hałas i smog. Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić:) Kupiłam też sobie trochę hinduskich ubranek i kropki na czoło, więc się jakoś dostosowuję do otoczenia. Coraz mniej rzeczy mnie dziwi, a każda kolejna przygotowuje mnie na następny dzień.

Foto: czekamy w restauracji na jedzenie – ja, Natalie (New Zealand), Sho (Japan) i Kate (New Z.)

Zrobiliśmy małe podsumowanie pobytu dziś, bo niedługo Sho (kolega z Japonii) wyjeżdża, a to właśnie on oprowadzał mnie po okolicy gdy przyjechałam zagubiona do mieszkania. Pytałam się go wtedy, dlaczego tak tu wszystko śmierdzi, czy można się przyzwyczaić do tego hałasu i jak on właściwie przechodzi przez ulicę. Gdy mi przypominał mój pierwszy dzień i te rzeczy to śmiać mi się chciało. Bo teraz to już takie proste się wydaje. Co więcej dobrze pamiętam pierwszy spacer z Sho po okolicy, a także jak w drodze powrotnej Sho polecił mi spróbować egg rolla, czyli taki płaski i okrągły pieczony hinduski chlebek, bardziej jak placek niż polski chleb, z jajkiem, cebulą i przyprawami. To było pyszne i wszystko okej, ale pamiętam sposób w jaki to danie było przygotowane. Pisałam już o tym w pierwszym poście, jak bałam się robaka. Bo było brudno, stoisko pod domem, bez wody i lodówki, na pewno badań sanepidu by nie przeszli:) A do tego jeszcze te wszystkie ostrzeżenia z domu, żeby uważać, bo zachoruję, że będzie strasznie, że najlepiej jak nie będę nic jadła. Tylko, że ja głodna po podróży byłam… Wszystkie ostrzeżenia na marne, bo już pierwszego dnia zjadłam z najgorszego miejsca na ulicy. Wymyśliłam, że jak to danie zdezynfekuje alkoholem to niczego się nie nabawię:P Jako zaradna Polka wybierająca się w wątpliwe rejony świata przywiozłam ze sobą spirytus. Do odkażania wewnątrz i na zewnątrz. Już pierwszego dnia nadarzyła się okazja. Więc kupilam to coś (wyglądało pysznie i byłam głodna) i przytargałam do domu. Spirytus rozrobiłam z wodą mineralną. Przystąpiłam do konsumpcji. Najpierw aperitif – dwa szoty odkażającej mikstury, potem zjadłam egg rolla, a potem znowu dwa szoty, żeby na pewno ten robak się utopił. To był jak na razie jedyny moment kiedy używałam spirytusu. Męcząca jest ta procedura. No i pierwszy ból brzucha mam już za sobą. Ta duża butelka ze spirytem jest po prostu niepraktyczna. Teraz cała sytuacja wydaje mi się nawet zabawna:) Ale ja byłam wtedy śmiertelnie poważna.

Do mieszkania też się przyzwyczaiłam. Już mi się nawet nie chce walczyć o lodówkę. Siłą tego mieszkania są ludzie, a raczej towarzysze niedoli:) Chociaż nie jest do końca tak, jak sobie to wyobrażałam. Myślałam, że to będzie powtórka z Erasmusa i będziemy tu jak rodzina. I nawet jesteśmy, bo wszyscy się bardzo wspierają, zwłaszcza jak dopada kogoś zatrucie. Ale jak w każdej rodzinie bywa lepiej lub gorzej. Po pierwsze mamy tu większość dziewczyn. A wiadomo gdzie dużo dziewczyn, to wiecznie problemy:) Nie wiem jak to jest, ale czy dziewczyny są bardziej odważne, żeby podróżować do takich krajów?? Mamy więc tutaj grupki, a ponieważ jestem niezrzeszona, to bawię się w obserwatora i mam ubaw po pachy czasami. A teraz trochę ploteczek:) Są takie 2 główne grupki. Jedna z mieszkania niżej, w której są: para Greków (Demi i Angelos), Australijczyk Sebastian i Rosjanka Julia. Druga grupka jest w naszym mieszkaniu, to Robin z Holandii, Fani z Macedonii i Michaela z Niemiec. Czasami do nich dołącza jeszcze ta Julia z dołu. Dziewczyny znają się już długo, i nie bardzo potrzebują nowego towarzystwa. Poza tym mają wysoki poziom poczucia bycia Cool, co tutejszy klimat bardzo wspiera. Łatwo może uderzyć woda sodowa do głowy, kiedy nagle wszyscy chcą sobie robić z Toba zdjęcia, pytają cię o wszystko i są ciekawi kim jesteś, kiedy jesteś wszędzie zapraszany i zauważany. Białe twarze w Indiach to przepustka do innego świata. Ja się czuję raczej wykorzystywana i zmęczona ciągłym pozowaniem do zdjęć, ale jak widać, niektórzy budują na tym swoją wartość. Ostatnio miałam okazję spędzić więcej czasu z grupką tych dziewczyn. Byłam bardzo rozczarowana poziomem i tematem rozmów. W sobotę byłyśmy w 5 (ja, Robin, Julia, Michaela i Fani) na kursie w PwC, więc pół dnia mogłam uczestniczyć w ich rozmowach i stać się częścią „grupki”. Ale wpadłam w kanał…. Głównym i właściwie jedynym tematem rozmów był nowy chłopak, który dopiero przyjechał z Anglii tego ranka i którego jeszcze nie zdążyły poznać. (O nieee!) Następnie zastanawiały się, której będzie pasował lepiej (ale do czego? do torebki?). Potem dowiedziałam się, że Julia bardzo potrzebuje faceta (serio?). Dlatego tyle emocji wzbudzają nowi mieszkańcy. Po pierwsze trzeba sprawdzić czy przyjechał facet, a jeśli tak to czy Julia (lub któraś z Cool paczki) będzie nim zainteresowana. Nie ustaliłam tylko czy jest hierarchia i najpierw wybiera Julia, a potem reszta, czy to się odbywa jakoś inaczej. I czy ten facet ma coś w ogóle do powiedzenia? Nie zadałam tych pytań, bo nie chciałam przypadkiem dołączyć do Cool paczki:) Po co im konkurencja:P Potem usłyszałam jak im przykro było, że ten Polak nie przyleciał jednak, bo podobno wysoki był i widziały ładne zdjęcia i… Po paru godzinach takich rozmów potrzebowałam transplantacji mózgu. Czy naprawdę, młode, światowe, wykształcone kobiety na kursie w PwC potrafią gadać tylko o dupie faceta? To jak scena ze stereotypowego średniowiecznego filmu, gdzie jedynym problemem kobiety było dobrze wyjść za mąż, i wszystkie talenty które miały musiały zaświecić tylko raz i tylko w jednym celu. Jesteśmy czymś więcej! Jeśli taki stan umysłu oznacza bycie Cool, to ja jestem dumna, że cool nie jestem:) Nie chcę się identyfikować z Cool Paczką, więc na wszelki wypadek nie zaczynam z nimi żadnego tematu. Chemii nie ma z 2ch stron, one są cool same ze sobą, stać je na wszystko, alkohol jest tani, i są traktowane przez wszystkich jak szyszki. Inny świat. Ciekawe jak zniosą powrót do rzeczywistości w swoich krajach, gdzie będą już tylko zwykłymi dziewczynami bez tej otoczki…

Ghuff z Malezji i Sho z Japonii towarzyszyli mi podczas pierwszej wyprawy na lokalny ryneczek. Był ogromny. Kupiłam kokosa – nie wiedziałam że są też zielone.

Jest jeszcze druga grupa (albo pierwsza właściwie, bo o nich pisałam najpierw) czuje się dobrze w swoim gronie tylko – mieszkają w jednym pokoju i nie integrują się z innymi wcale. Reszta ludzi jest nowa i niezrzeszona, więc wszyscy tak się czają i obczajają. Ludzie z tych 2ch grupek mają najdłuższy staż w Indiach, więc trochę narzucają ton całej naszej grupie. Jak komuś to nie pasuje, to chodzi sobie własnymi ścieżkami. Ja mam całkiem fajny skład w pokoju, więc czasem udaje nam się zrobić coś razem. Z racji tego, że pracuję 6 dni w tygodniu, tego czasu nie ma zbyt wiele. Mieszkam z Natali, która jest z Nowej Zelandii, ale ma chińskie korzenie, jest też Ghuff z Malezii i Sho z Tokyo, ale on zaraz wyjeżdża:( Na jego miejsce jest już „chłopak bez materaca” czyli Matt z Londynu. Widziałam go dziś tylko w przelocie – był w miarę ogarnięty, dało się z nim pogadać (znaczy wrzucił parę słów w mój monolog). W naszym „apartamencie” mamy jeszcze 1 sypialnie. W drugim pokoju śpi Robin (Holland), Fani z Macedonii i Kate z Nowej Zelandii. Jak wspominałam wcześniej na dole jest jeszcze jedno mieszkanie, identyczne jak to w którym mieszkam ja. Też są tam 2 pokoje. W jednym mieszka grupka, o której juz pisałam. W drugim mieszka Leasha z Australii (bardzo fajna, okazało się, że była w Polsce i to z nią poszłam do świątyni Kali) Michaela z Niemiec, Michelle z Kolumbii która jest z nami dopiero 2 dni i Anna z Korei Płd, która jest już chyba 4 dni z nami, ale większość czasu śpi i się ukrywa, więc nikt jej jeszcze nie zna. Biedna, musi przechodzić traumę.

Najfajniejsze jest to, że tyle tu różnorodności i tak wiele kultur. Czasem rozmawiamy o narodowych potrawach, albo uczymy się prostych zwrotów w naszych językach. Ale to głównie z tymi z mojego pokoju. Może mało wyskokowi są, ale to dobrze – w końcu nie wszyscy muszą mieć ADHD 😛 Większość obcokrajowców jest tu na DT czyli wolontariat. Zazwyczaj trwa 6 tygodni, więc ta grupa szybko się wymienia. Pracują mało, ale nie dostają kasy (właściwie kieszonkowego). Za to nie muszą płacić za mieszkanie (tak, za tą norę trzeba płacić) i mają dużo czasu wolnego. Ja przyjechałam tu na program MT czyli praktyki managerskie. Są dłuższe (moja to 6 miesięcy), dostajemy kieszonkowe, ale pracuje się też więcej (6 dni w tygodniu) i nie ma się czasu na nic. W tygodniu tylko praca-dom, praca-dom. Do tego dojazd, bo to jest wyzwanie. Jedyny wolny dzień – niedziela, to trochę za mało, żeby się zintegrować z mieszkańcami naszej komuny i dobrze poznać Kalkutę. Całe szczęście, że poznałam Unmiego, a dzięki niemu także jego znajomych. Mają teraz przerwe na studiach, nie muszą pracować, są lokalsami i mają do dyspozycji samochód. Wieki zajęłoby mi odkrycie miejsc, potraw czy chociażby komunikacja gdyby nie oni. Dobrze mi z tą różnorodnością – międzynarodowa mieszanka w mieszkaniu, hinduska ulica, świat w hotelu i wykształceni znajomi z innego świata Indii.

Dziś była niedziela i mieliśmy masę planów, ale skończyło się na tym, że każdy zorganizował się osobno. Ja zrobiłam drugie podejście do poszukiwania kościoła. Przypomniałam sobie o Matce Teresie z Kalkuty. Tam chyba musi być jakiś kościół… i tak trafiłam do grobu Matki Teresy. Ale najpierw podróż. Godzina 12 wychodzę z domu. Jak zawsze złapałam autorikszę, ruszam do metra i… zonk. Metro zamknięte! Ale jak to? Okazało się, że w niedzielę jest otwarte od 2.30 po południu. Hmmm… dziwny kraj. To może autobus? To jak misja na Marsa – wszystkie autobusy wyglądają tak samo, nie mają rozkładów, ani przystanków, na dodatek są przepełnione i trzeba wsiadać w biegu. To może taksówka? Ale to drogo. Zaraz… przecież to będzie z 80 rupii… hmmm… szybka matematyka – 2 dolary! Okej, jadę:) Taksówkarz reszty mi nie chciał wydać… jak zwykle… wrr… Jeszcze okazało się, że wysiadłam w złym miejscu. Musiałam się wrócić, ale gdy tak szłam zaraz znalazł się chętny, żeby mnie zaprowadzić. Raju, ale ja nie chcę… Mówię, że znam drogę, ale idzie za mną dalej i opowiada jaki to on biedny i nieszczęśliwy, że nie ma nic ciepłego do ubrania (hmmm to Kalkuta, po co mu sweter…) No nie chciał się po prostu odczepić. Na koniec chciał oczywiście kasy, bo niby tyle mnie przyprowadził. Akurat!! Smutna prawda jest taka, że każdy prosi tutaj o kasę. Miliony ludzi żyje na ulicy a żebrzące dzieci są częścią tego krajobrazu. Z czasem można się już uodpornić na ten widok i poznać nawet mechanizmy wyciągania pieniędzy. Niestety nawet jak się da trochę pieniędzy to jest tylko gorzej, bo zaraz chcą więcej i przyprowadzają innych, którzy też chcą. Raju… nie wiadomo, co lepsze. Tymczasem odnalazłam ukryty klasztor i grobowiec, ale niestety nie było kościoła. Kończą mi się pomysły… Okazało się, że kościół katolicki jednak istnieje i jest niedaleko. Wytłumaczyli mi jak do niego dojść, ale się zgubiłam:) I znowu byłam pośrodku niczego. Po 20 minutach błądzenia odnalazłam się w centrum, ku mojemu zaskoczeniu. Potem kupiłam mapę, może nie będę się tak gubić:)

Po całej tej wyprawie umówiłam się z Unmim i Rahulem przed księgarnią. Chwilę tam na nich musiałam zaczekać. To nic wielkiego w sumie, w porównaniu do błądzenia po takich samych ulicach Kalkuty… O jak bardzo się myliłam! Okazało się, że stać jest gorzej niż chodzić. Warto zapamiętać: jeżeli jakaś dziewczyna stoi samotnie na ulicy, to nie ma życia. Faceci zaczynają się gapić i przystawiać, zaraz jakieś dzieci przyszły i zaczęły wołać ode mnie pieniędzy. Ciągnęły mnie za koszulkę i pokazywały, że są głodne. Potem jakiś facet stanął przede mną i bardzo się wysilał: że on biedny jest i nie ma żadnej pracy i że jest taki biedny i nieszczęśliwy i czy ja nie mogę mu jakoś pomoc. W międzyczasie jeszcze ktoś inny przyszedł i próbował mi sprzedać jakieś gumy czy coś. I to wszystko na raz, w przeciągu tych 5 minut kiedy czekałam na Unmiego… Zmęczyłam się tym staniem. Co za ludzie.. co za kraj… Na szczęście chłopaki szybko przyjechali i byłam uratowana. Poszliśmy zjeść i pokazali mi jeden z głównych punktów Kalkuty na mapie turystycznej – Victoria Memorial. To taka monumentalna budowla w stylu imperialistycznym ku pamięci królowej angielskiej Wiktorii. Pasuje tu jak kwiatek do kożucha… Po pierwsze bo jest ogromna, a wszystko inne jest nieporównanie mniejsze, po drugie bo jest biała, a tu wszystko takie brudne, a po trzecie bo jest tyle przestrzeni wokół, a wszystko inne jest takie napakowane. Pewnie znalazłabym więcej paradoksów. Oh well… Nie weszliśmy jednak do środka, bo kolejka była na pół godziny stania. Potem chlopaki sobie pojechali a ja zupełnie przypadkiem… znalazłam kościół! Już traciłam nadzieję. Mieli nawet szopkę. W końcu święta niedługo. Ciekawa aranżacja z wielbłądami zamiast osiołków:) Zupełnie inna niż moje wyobrażenie o szopce. Wrzuciła zdjęcie niżej, ale nie spodziewajcie się dużo.

Ok. 5tej chciałam już wracać do domu, ale okazało się, że mam tylko 2 rupie w kieszeni:) No to zaszaleję:) Nawet na riksze mnie nie stać. Byłam gotowa wracać piechotą. Najgorsze było to, że nie znałam drogi z metra do domu na piechotę, bo zawsze jeżdzę rikszą. Wymyśliłam, że pojadę kawałek za 2 rupie, a potem pójdę piechotą, w końcu kupiłam mapę. Ale jak ja się dogadam z kierowcą, że mam tylko 2 rupie i żeby podwiózł mnie kawałek, ale w dobrym kierunku… No trochę to skomplikowane, więc w końcu zadzwoniłam znowu do Unmiego. Nie chciałam ich kłopotać i myślałam, że już są na lotnisku, bo mieli jakąś dziewczynę odebrać (czy to znowu AIESEC nawalił?). Na szczęście byli jeszcze w centrum, więc przyjechali po mnie i zawieźli do domu. Dobrze mieć kolegów z samochodem:) Pojechaliśmy jeszcze na kawę, a tam przyczepiły się do nas jakieś dzieci i chciały wysępić trochę kasy. Ja już dziś miałam tylu nagabywaczy, że olałam sprawę, ale Rushiemu przyssał się do nogawki. Dał mu 2 rupie i poszliśmy. Po 10 minutach, było już więcej dzieci – zamiast jednego – 4:) Tada – cudowne rozmnożenie! Ale to takie zabawne było nawet (bynajmniej nie chodzi o to, że śmieję się z biednych dzieci). Ten kolega taki długi, te dzieci takie małe i takie przyssane do nogawki:) ahahaha, mam zdjęcie to kiedyś wrzucę!

To był długi dzień…

EDIT: znalazłam zdjęcie

FOTO: Rushi z dziećmi próbującymi wyłudzić od niego pieniądze. Stwierdził, że to było tylko jedno dziecko, a drugie przypominało bardziej kocyk… Po tym jak dał pieniądze jednym, ustawiła się kolejka następnych

JESTEŚ TAM? TO PODZIEL SIĘ SWOJĄ OPINIĄ!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *