Przejdź do treści
Home » Blog hidden » dziwnie tu czasem

dziwnie tu czasem


Dziewczyna z Mauritiusa jednak wyjeżdża. Przestraszyła się biedaczka, więc rodzice zarezerwowali jej już bilet powrotny. Przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale też nie ostrzegał, że będzie taka masakra:) Można się jakoś przyzwyczaić… Zresztą, ona chyba jakaś nieprzystosowana jest. Taka sytuacja: wczoraj siedzimy wszyscy przy stole a ona przychodzi do mnie z prośbą, żebym jej pomogła. Rzucam wszystko i idę z nia do pokoju, w końcu tyle przeszła (jak my wszyscy, ale ona wrażliwa). Okazuje się, że zgubiła kluczyki do walizki. Klops! Szukamy razem, patrze obok, dookoła… Zastanawiam się, po co ja jej do tego jestem potrzebna. Ale może już szukała i potrzebowała dodatkowej pomocy. Nigdzie nie ma. W końcu pytam, kiedy ostatnio je miała. Zaczęła opisywać sytuację, jak otworzyła dużą walizkę, a potem chciała otworzyć małą i już nie miała. Aha! Mój zmysł Szerloka Holmsa wysnuł zaskakujące wnioski:) Mówię, żeby sprawdziła czy klucze nie wpadły do dużej walizki, bo tam je miała ostatnio. Albo musi sobie jeszcze przypomnieć, co zrobiła z nimi w tym krótkim czasie przechodzenia między walizkami. Widzę konsternację na twarzy, (…?), coś ciężko jej idzie, ale stwierdziła, że jeszcze pomyśli. Szybko jednak dodała „To jak mam otworzyć walizkę”. Zaraz… Wydawało mi się, że właśnie o tym rozmawiałyśmy… Może to żarcik? Zaśmiałam się więc, że skoro nie ma klucza, to możemy już tylko kłódkę wyłamać. Ona bardzo poważnie podeszła do tego pomysłu, i poleciła mi ją wyłamać, tylko, czy kupię jej później nową. WTF? a poprzedni pomysł z szukaniem klucza w dużej walizce jej się nie podobał? Z choinki się urwała? Czy ona myśli, że klucz znajdzie się od tego, że będzie stała obok i czekała na to co ja zrobię? Ahahaha. Chociaż sytuacja nie była już śmieszna ale raczej tragiczna. Ona była kosmitką i naprawdę oczekiwała że jaz wyłamię tą kłódkę. No tak, bo ja mam takie zdolności, że popatrzę na walizkę, a kłódki się same otwierają – ze strachu:) Uświadomiłam sobie, że to nie dowcip, i ona tak naprawdę <wow>. W końcu machnęłam na to ręką. Przypadek beznadziejny… Wróciłam do swoich zajęć, a raczej do reszty paczki. Dziewczyna z Mauritiusa nie powiedziała jednak ostatniego słowa. Po chwili przytaszczyła zamkniętą walizkę do pokoju i kazała Unmiemu ją otworzyć. Widoczie też miałą służbę w domu, bo była bardzo przekonująca w wydawaniu rozkazów. Nawet jeśli nie miały sensu. Ale najdziwniejsze jest, że ona nie kumała nic… Patrzymy się na siebie z Unmim i śmiejemy. Rozumiem, że ja jej nie pomogłam, więc zaczęła szukać kogoś bystrzejszego. Ale nie znam nikogo kto umie otworzyć walizkę siłą woli. No tak, i jeszcze, żeby kłódki nie zepsuć. Poszła. Po 10 minutach wróciła i oznajmiła, że znalazła kluczyki! Były w dużej walizce… hmmm… dziwna sytuacja….

FOTO: świątynia Belur Math, do której dostalismy się piechotom, rikszą, autobusem (szok!) i łódką pływającą po Gangesie. Co za przygoda

Tak z innej beczki to byliśmy wczoraj w świątyni Belur Math, a potem w drugiej, której nazwy nie potrafię wymówić. Mieliśmy się tam wybrać w niedzielę z samego rana… Przed niedzielą jest sobota, a to dzień imprezowy, więc zanim się zwlekiliśmy z łóżek była już 2. Podróż zaczęliśmy od śniadania (a może to już był lunch) na mieście i w drogę. Ale jaką… SZOK! Jechaliśmy autobusem. Jeszcze nie wierze, że się odważyłam. Było nas 9 osób, więc się nie bałam sama tam wsiadać. Muszę przyznać, że przeprawa tym autobusem to chyba była większa przygoda niż samo oglądanie świątyń. Zatem nie ważny jest cel – a droga! Oj działo się:) Trzęsło, głośno było – a jak, bo pod dzwonkiem usiadłam, to waliło mi nad uchem. Do tego leciała cały czas hinduska muzyka umsalililai, a bileciarz wystawał z jadącego autobusu i krzyczał coś do przechodniów i walił ręką w bok autobusu (tak, tam gdzie ja siedziałam). Byłam „lekko” oszołomiona, wszystko dudniło dokładnie nad moją głową. Jakby tego było mało, to zapachy jakie po drodze się unosiły są nie do opisania. Myślałam, że przyzwyczaiłam się do smrodu, ale jednak jeszcze nie:) Nagrałam nawet krótki filmik z podróży, ale zapachów nie dołączam. Do obejrzenia tutaj.

W świątyni, jak to w świątyni – zdjęć nie można robić, na boso trzeba chodzić (i butów pilnować – przypomina mi się scena z filmu Slumdog). Dookoła tłumy kolorowych Hindusów i wszyscy się kąpią w świętej (i brudnej) rzece Ganges. Potem przeprawiliśmy się łódką na drugi brzeg Gangi. Łódka wątpliwej jakości, cieszę się, że dopłynęła. Niestety było już ciemno i zdjęcia nie wyszły za dobre. Sam powrót też był przygodą! Przez bitą godzinę szukaliśmy autobusu do domu. Tu nie ma przystanków, a tym bardziej rozkładów jazdy. Jedyne co można robić to pytać nadjeżdżających gdzie jadą. Trochę jest trudno jak się nie zna hindi lub bengali… A jak cudem znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku to też niewiele pomaga. Po dłuższym czasie znaleźliśmy autobus, który miał nas zawieźć do metra. Nareszcie! Udało się:) Usadowiliśmy się szczęśliwi (i dumni), że w tym chaosie tak dobrze sobie poradziliśmy i udało nam się coś znaleźć. Niestety po 20 min kiedy ten autobus nie ruszał zrozumieliśmy, że nie jest dobrze. Nasz optymizm opadł. Wysiedliśmy i całe poszukiwanie zaczęło się od nowa. Mieliśmy już wprawę. Jakoś trafiliśmy, a na zakończenie dnia poszliśmy na kolację. Zasłużona:) Zamowłlam – garlick nnan, chicken rashmi malay masala i banana lassi.

FOTO: Dziś zjadłam garlick naan, chicken reshmi malai masala oraz banana lassi. Pycha, teraz czekam, aż ktoś się pochoruje

JESTEŚ TAM? TO PODZIEL SIĘ SWOJĄ OPINIĄ!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *