Przejdź do treści
Home » Blog hidden » nowi praktykanci

nowi praktykanci


Jest niedziela, mam jedyny wolny dzień i właśnie odbywa się impreza na moim łóżku… Wiem, że to tylko materac, a raczej pół, ale „mój jest ten kawałek podłogi”. Przed chwilą jedli jakieś kluski ugotowane w czajniku, który przywiozła Jeanne (Kwas, czy sprzedałaś im ten pomysł?). Najlepsze, że prawie nikt z tej imprezy nie jest z mojego pokoju. No fajnie… Wyrzuciłabym ich do pokoju gościnnego (wooow), ale tam trzeba siedzieć na gazetach. Więc siedzimy tak na kupie, ja siedzę teraz na walizce, bo tylko tu było jeszcze miejsce. Mam nawet widok na cały pokój. Wszystko co tu się dzieje jest takie nierealne. Jak z komiksu…

Ghuff wyjechał. Szkoda, fajny chłopak. Odwiedzę go w Malezji:) I Sho w Tokyo. Wpadnę na sushi. Obiecał zrobić sushi w Indiach, ale nie zrobił:( To co, wpadnę i upomnę się:) Tymczasem mamy dwóch nowych praktykantów. Wreszcie dojechali jacyś faceci, bo już tych bab za dużo było. Najpierw wyjechali Sho i Ghuff, następnie Sebastian wyjechał na święta spotkać się z dziewczyną, a teraz Angelos wyjeżdża z Demi. Z facetów został więc tylko Matt – na 15 dziewczyn? Dobrze, że przyjechała pomoc:) Mamy teraz dwóch nowych chłopaków: jednego z Sankt Petersburga, którego imienia nie umiem wymówić, i drugiego z Brazylii (!!!!). Nazywa się Thiago, ale jeden z Aiesec Kolkata wołał na niego Santiago. Buahahahaha. Thiago słabo mówi po angielsku, za to pogadałam sobie z nim po portugalsku:) Znaczy trochę pokaleczyłam język, bo jego słaby angielski jest lepszy niż mój portugalski, ale przynajmniej mam kolegę. Jak dobrze zagadam, to pomoże mi zorganizować praktyki w Brazylii (!). Nooo, dobrze mieć znajomych. Zapewniał mnie, że AIESEC w Brazylii działa znacznie lepiej niż ten w Indiach. Zobaczymy….

Poza tym zrobiłam dziś firankę do naszego pokoju:) Miało być ładniej i przytulniej, ale wyszło… hmmm… no nie wiem, sami ocenicie na zdjęciu. Zaskakująco… Mam sporo niepoukładanych myśli, bo ostatnio dużo się działo, więc nawet nie wiem od czego zacząć. Powiedźmy, że święta to biała plama tutaj. A może raczej czarna dziura. W każdym razie tylko głupcy mogą się decydować świadomie na spędzanie Bożego Narodzenia w Indiach. Albo Ci co nie lubią klimatu świąt i rodziny dookoła. Ja lubię więc było mi ciężko… Oooo, ten z Rosji wie jak się wkupić w łaski w nowym miejscu. Właśnie wszyscy dostaliśmy drobne prezenty (ja mam drewnianą łyżkę). Twierdzi, że miał też alkohol (z Rosji to pewnie wódka), ale gapa zabrał do podręcznego i mu zabrali. Albo wypił po drodze, tylko głupio mu się było przyznać. No cóż, będą jeszcze z niego ludzie:P

Dosyć o nowych praktykantach, dziś był dzień na wycieczkę. Pojechałam z Liesha i Jeanne do ogrodów botanicznych w Kalkucie. Daleko i drogo (jak na tutejsze warunki), ale warto. W ogóle co za dyskryminacja nas dopadła. Lokalni płacą 5 rupii za wejście, a obcokrajowcy 50. Próbowałam kupić za 5, ale mnie zdemaskowali… Główną atrakcją ogrodów jest ogromne i osobliwe drzewo – Banyan Tree. Raju, w życiu czegoś takiego nie widziałam. Tylko jedno drzewo, a jak cały las wyglądało. Jest nawet w księdze rekordów Guinnessa. To drzewo rośnie w przedziwny sposób – ma olbrzymie gałęzie i z tych gałęzi odchodziły jakby liany w stronę ziemi, które potem robią się coraz dłuższe i grubsze, aż dotykają ziemi i wrastają w nią – to drzewo tak właśnie puszcza korzenie. Cały efekt jest niesamowity. Od wszystkich gałęzi odchodzą korzenie, które wyglądają jak osobne drzewa zrośnięte czubkami. Brzmi zawile, a wygląda absurdalnie. Żadne zdjęcie nie odda tego efektu. Pokręciłyśmy się wokół drzewa i po parku, a potem poszłyśmy na hinduskie jedzenie. Z tym zawsze jest kupa śmiechu. Gdy patrzymy w menu i hieroglify, które opisują potrawy, to przy wyborze dania równie dobrze można rzucać kostką. Dziś okazało się, że zamówiłam taką wielką kulę, jakby w środku pustą, a do tego dostałam jakieś chili, pomidora i groszek w misce… Liesha dostała podobne kule, ale inne: były małe i było ich 5. Do tego zrobili jej dziurkę w środku kulki i wrzucili coś jakby zmielone ziemniaki, następnie polali to białym słodkim sosem i czerwonym ostrym, a na koniec oblepili jeszcze czymś zielonym, też ostrym. Próbowałam, przeżyłam, ale dosyć dziwna mieszanka. Nawet trudno powiedzieć, że było niedobre, ale takie jakieś… ja wiem…. dziwne. Zupełnie nie podobne do niczego co jadłam do tej pory.

FOTO: jedno drzewo a wygląda jak cały las. Wszystko jest zrośnięte na gorze. niesamowite w naturze, jest w ksiedze rekordow guinessa
BenQ Digital Camera

Wieczorem poszliśmy na kolacje do domu jednego AIESECowca. Zmienił się zarząd, więc chcieliśmy swoje zażalenia złożyć też do „nowych władz”. Znowu masa obietnic… raju jaki oni mają tu bałagan organizacyjny. Przecież do naszego mieszkania nie da się już nikogo wcisnąć, a gdy zapytaliśmy ile osób przyjeżdża w najbliższym czasie, usłyszałam ”w następnym miesiącu PRZYNAJMNIEJ 10” <wow> Nooo to będzie się działo =) hihihi. Będziemy chyba spać piętrowo. Przyślijcie pomoc humanitarną dla przybłędów. Czy już się kwalifikuję?

Został nam już tylko humor. Bo bywa tu śmiesznie. Tak inaczej i tak absurdalnie, że aż śmiesznie. Ostatnio jedziemy taksówką ulicą jednokierunkową, a tu nagle, dokładnie naprzeciwko nas zza zakrętu wyskakuje druga taksówka! Wooow, that was close…. Najdziwniejsze jest to, że ja tu jeszcze nie widziałam żadnego wypadku. Serio, a jeżdżą jak szaleni. Niby nie ma zasad, ale Hindusi jakoś się w tym odnajdują. Ostatnio jeden z dyrektorów, których odwiedzam w ramach pracy, opowiadał o swojej siostrzenicy, która ma połamane obie nogi, bo ostatnio próbowała przejść przez ulice w Detroit na indyjski sposób. Nie wiem, czy śmiać się czy płakać. W Indiach ten sposób może i działa, ale dlaczego ona myślała, że w innych częściach świata też? Już wyjaśniam o co chodzi… Przechodzenie przez ulicę na Hindusa wygląda tak, że trzeba wyciągnąć rękę do przodu, jakby miała moc zatrzymać nadjeżdżający samochód silą woli, a potem iść na pewniaka. Jeśli tego nie zrobisz, to można pół dnia tak stać na brzegu ulicy i czekać na odpowiedni moment. Łatwo powiedzieć, ale trzeba sobie uświadomić, że to oznacza wejście pod koła pędzących pojazdów. I za każdym razem gdy tak wchodzę na ulicę, to działa. Ruch uliczny rozstępuje się niczym Morze Czerwone i suchą stopą można przejść na drugi brzeg! Te samochody chyba wiedzą jak omijać przeszkody. Kiedyś Unmi mnie instruował jak przechodzić „z głową”. Zabronił przebiegania, ani żadnych gwałtownych ruchów, bo wtedy nadjeżdżający pojazd nie wie czego się spodziewać. Za to jak idę w stałym tempie, to można mnie minąć. Łatwizna:) Ta dziewczyna tak chyba zrobiła w Detroit. Weszła na ulicę i czekała aż ją wszyscy ominą. Nie udało się:( No ale kto tak robi??? Totalny chaos… Zresztą ciężko to opowiedzieć, trzeba przeżyć.

Jechałam dziś znowu autobusem:) Jestem już odważna i czuję się jak lokals. Tym razem jechało się już normalnie. Noo znaczy się prawie, bo bileciarz chciał z nas zedrzeć. To niesamowite jak na każdym kroku probują nas zrobić w balona. Noooooo…. już nawet mi się kłócić z nimi nie chce. This is India. Mieliśmy przejechać tylko parę przystanków, a za bilet chciał 18 rupii – powinien wziąć może ze 3 rupie… Powiedzieliśmy mu co o nim myślimy i wysiedliśmy. W biegu=) I tak nas nie zrozumiał.

Szkoda, że Ghuff pojechał. Kto nam teraz będzie sprzątał? Albo śmieci wynosił?? On jedyny nas jakoś ogarniał. Próbowaliśmy w to wrobić tych nowych, ale coś nie bardzo ogarnęli chyba, że to na poważnie… dlatego śmieciowy nam urósł. Myślę, że już będzie tak z 5 torebek… Z tymi śmieciami nie jest tak prosto. Tu nie ma czegoś takiego jak zsyp albo kontener na śmieci. W sumie to może kiedyś był, ale pewnie rozebrali go na złom:) Śmieci wyrzuca się na ulicę. Mamy takie miejsce pod blokiem, gdzie zawsze rano jest pełno śmieci. Taka wielka kuuuupa śmieci, góra, ogromne wysypisko na 2 pasy jezdni. A wokół całkiem tłoczno – psy, krowy, ludzie… pełno osób coś z tych śmieci wyciąga. Dlatego trzeba zgniatać butelki po wodzie, żeby potem nie uzupełniali kranówką i nie sprzedawali jako wodę butelkowaną:) Chociaż nie wiem, czy to zgniatanie pomaga… Wieczorami jak wracam z pracy, to tej kupy śmieci już nie ma. Może wywożą gdzieś… jakieś czary – mary.

Odnośnie paradoksów, to widziałam ostatnio kilka nazw angielskich na szyldach z przerwą w wyrazie w dziwnym miejscu. Mowomowa?? Np. WEL COME, albo BREAK FAST. A może ktoś mnie źle nauczył… i teraz mam swój osobny matriks… no nie wiem 

Z innych odkryć to byłam w teatrze:) Hinduskim. Co ciekawe teatr jest tu bardzo tani. Tańszy niż kino. Bilet na spektakl ok. 40 rupii, a do kina 280… Doświadczenie bardzo unikalne. I zupełnie inne niż to co znam z Polski. Na sztuce oczywiści nic nie zrozumiałam, jasne… Ale wyjście do teatru to przygoda sama w sobie. Chociaż to nie ten sam kaliber, co jazda hinduskim autobusem:) Któregoś dnia zadzwonił Unmi, że idzie do teatru z grupą i mogę dołączyć. Chciałam się odpowiednio ubrać, w końcu to teatr. Dobrze, że skonsultowałam to wcześniej z Unmim. Pomyślałam, że założę żakiet, a on mówi, żeby nie przesadzać, bo on ma szorty. No to spoko, poszłam ubrana normalnie. Wchodzimy na salę, a tam zero klimatu teatrowego, który znam. Taka zbieranina ludzi jak z ulicy, ubrani jak w każdy inny dzień. Podczas przedstawienia widownia żywo reagowała na to co działo się na scenie. Oklaski na polityczne teksty, żywy śmiech (no u nas tez się zdarza, ale tu było bardziej. W Indiach zresztą wszystko jest „bardziej”), i ciągły ruch do toalety co wzburza resztę publiki. Najlepiej jak komuś telefon zadzwoni. Czeka go wtedy publiczny lincz. Nie ważne, że sztuka trwa, wszyscy w tym czasie zaczynają krzyczeć na tego, komu dzwoni, robiąc przy tym jeszcze większy hałas. Jakby mieli pomidory to pewnie zaczęli by rzucać:) Więc w teatrze hinduskim sztuka ma drugorzędne znaczenie, bo wszystko inne dookoła jest ważniejsze. Na koniec wyszedł reżyser, czy tam wlaściciel (?) i coś tam o tej sztuce opowiadał (pewnie wyjaśniał sztukę tym co nie zrozumieli:P czyli mi, ale znowu nie zrozumiałam, cóż – mi nie pomogło). Na koniec Hindusi zaczęli się sprzeczać. Finału sprzeczki nie widziałam, bo wyszłam. Ale raczej do niczego nie doszło, bo to spokojny naród.

Teatr hinduski

Chyba wydałam ostatnio za dużo na zakupy. To była taka trochę terapia świąteczna:) Nie pomogła, ale teraz mam tyle nowych rzeczy. Dziewczęta przyjeżdżajcie:) tyle kolorów, szalików, spodenek, sukienek, bluzek, bransoletek, torebek… no każda coś dla siebie znajdzie. Tylko trzeba się dobrze targować. Za torbę zapłaciłam 200 rupii, ale wydaje mi się, że mogłam powalczyć o 150! Na jakiś czas kończę z zakupami, bo za czynsz jeszcze nie zapłaciłam, a już mi się limit na ten miesiąc skończył… W końcu to tylko 600 zł.

W święta było sentymentalnie, bo oglądałam zdjęcia z Erazmusa. Tu jest taki tani fotograf, że postanowiłam wywołać trochę fotek. Próbowałam coś wybrać, ale nie da się. Wszystkie wspomnienia z Portugalii wróciły, jak wybrać tylko kilka zdjęć. Raju… Erasmus to jest super sprawa, jak ktoś jeszcze nie był to trzeba koniecznie nadrobić. Szkoda, że ten czas już nie wróci. W Indiach szukałam pewnie powtórki z rozrywki, ale to zupełnie nie to samo. Dużo czasu zajęło mi, żeby zrozumieć, że coś takiego zdarza się tylko raz w życiu i nie mogę ciągle szukać czegoś podobnego. I tak już straciłam prawie dwa lata na to. A teraz utknęłam w Indiach i ani w jedną, ani w drugą:) Nie mógł mi ktoś wcześniej powiedzieć, że tego nie da się powtórzyć? A już na pewno nie w Kalkucie:) Nie wiem dlaczego ludzie świadomie mogą rezygnować z takiego wyjazdu. Przecież życia nie starczy, żeby opowiedzieć ile się tam wydarzyło . Wszystko piękne, ale jestem teraz w Indiach, a żyję przeszłością. Erasmus był tylko jeden i mało rzeczy może się z nim porównywać. Naszło mnie na refleksje, bo smutno, że to już było i nie wróci. I w te święta czułam się taka samotna i to dopiero było smutne. Już mi lepiej. Tutaj też się jakoś rozkręca nawet. Potrzebuje ludzi z energią, co się podzielą:) Brakuje mi tych szalonych ludzi z Posrtugalii, jak Ania, Giacomo, Mehsar, Pawel, ekipa z Lagos, Kwasy jakieś… no może jeszcze ktoś przyjedzie. W końcu zmienia się tu jak w kalejdoskopie. Atmosferę w pokoju tworzę na razie ja z firanką (made In India). Czekam aż ktoś do nas dołączy.

Ja i firanka z którą tworzę klimat

Spotkałam nawet ostatnio fajnych Polaków. Rodacy w Indiach to rarytas. Spotkaliśmy się przypadkiem na ulicy. Miałam z nimi pogadać tylko chwilę, a zeszło nam na plotach całe popołudnie. Michał i Marysia jadą na Andamany. Tacy outsiderzy troche wiec nie udało mi się od nich numeru wziąć. Nie mają. Albo nie chcieli mi dać:) Są w podróży dookoła Azji! Zaczęli w czerwcu i zamierzają tak się szwędać do czerwca. Już wiem co zrobię po studiach:) Tylko, że ja wyjadę do Ameryki Południowej! Ileż oni mieli przygód. Woow. Zazdroszczę im tego stanu ducha: „mieliśmy zostać tydzień w Tajlandii a siedzieliśmy tam miesiąc” Można?? Można=) Umówiłam się z nimi też następnego dnia, ale nie udało nam się spotkać w wyznaczonym miejscu. Szkoda, bo dużo mogłam się od nich dowiedzieć. Opowiadali mi gdzie poza Kalkutą powinnam jeszcze pojechać – przecież w Indiach jest jeszcze tyle do zobaczenia. Po pierwsze Jaipur, Agra i Delhi – ale to da się w jednym rzucie zrobić. Można jeszcze zahaczyć o Punjab i Złotą Świątynię, Shimle i Himalaje. Te Himalaje można zobaczyć też z drugiej strony i jechać do Darjeeling – ojczyzny herbaty. Hmmm… Nigdy nie widziałam jak rośnie herbata. W końcu zdjęcia się nie liczą… Podobno trzeba koniecznie zobaczyć Varanasi. Aaaa właśnie, czuję się taka oszukana…. Okazało się, że rzeka, która płynie przez Kalkutę to nie Ganges jak myślałam. Ganges jest właśnie w Varanasi… u nas jest Hugli czy coś, jakaś odnoga chyba. Ale lipa… a może i dobrze, podobno w Gangesie pływają trupy.

JESTEŚ TAM? TO PODZIEL SIĘ SWOJĄ OPINIĄ!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *