Przejdź do treści
Home » Blog hidden » przygody na drodze

przygody na drodze



Kolejny dzień się kończy. Aż trudno uwierzyć, że to dopiero 4ty. Czuję się jakbym wyjechała z Polski przed dekadą. A to wszystko przez to, że tyle się tu dzieje. Skoro wyjazd do pracy to taka przygoda, a powrót z niej – jeszcze większa, to nic dziwnego, że mam teraz tyle do opowiadania (zresztą, jakbym na co dzień nie miała:) Najbardziej doskwiera mi jednak brak Internetu. Piszę posty z wyprzedzeniem, a potem najwyżej wklejam, jak znajdę jakieś połączenie. Cóż… o skype to mogę chyba pomarzyć. Brakuje mi też wiadomości z Polski… Pisanie bloga to nie jest do końca taki dobry pomysł. Wczesniej wiadomości były dawkowane i dostawałam ich więcej… był list za list, a teraz czuje się jakbym sama do siebie pisała. Przynajmniej zostawię sobie jakiś zapis podróży: chronologiczno chaotyczny:)

Foto2: no cóż, nie mieszkam w apartamentowcu… i dopiero po 3 dniach zorientowałam się, że tą folię z materaca mozna zdjąć. Bo materace były w takich obleśnie brudnych foliach. Ja tam przyszłam ostatnia, więc nie chciałam rewolucji robić. A reszta tak spała… Przy każdym przekręcaniu w nocy ta folia strasznie szeleściła. W końcu wczoraj się położyłam i najpierw zrobiłam jedna dziurę, potem drugą, aż w końcu ściągnęłam całą folię:) już nawet przeżyję, że materac jest różowy!

Szukałam dziś rano (jeśli chodzi o ścisłość była już 1) jakiegoś kościoła. To nie jest łatwe w kraju, gdzie wiodącą religią jest hinduizm. Nawet znalazłam, ale niestety był grekokatolicki i do tego zamknięty. Popatrzmy jednak na plusy. Zawsze to jakaś chrześcijańska świątynia i mają nawet mszę:) jest o 6 rano… już widzę jak wstanę 😀 zwłaszcza, że w niedziele wszyscy expaci (czyli międzynarodowi mieszkańcy naszych 2ch apartamentów, sprowadzeni tu podstępnie przez AIESEC ) mają wolne i to podobno już tradycja, że w soboty wszyscy idą do klubu. Wczoraj podtrzymaliśmy tradycję w klubie Underground – dobra muzyka do tańczenia, trochę lokalnego hindi, trochę międzynarodowych hitów. Mało miejsca i za dużo Hindusów, ale dało się potańczyć. Obcokrajowcy wchodzą za darmo:) Ale jak mi później powiedział mój lokalny kolega, to miejsce jest dosyć słabe. Rzeczywiście Hindusi strasznie natarczywi byli, sama nie raz musiałam się chować za kolegami. Ale ponieważ było nas sporo, nie musieliśmy się niczego obawiać. Kupy nikt nie ruszy:) Wróciliśmy o 5 nad ranem, mogłam od razu do tego kościoła iść:)

Pierwszy weekend i pierwsza impreza:) Sebastian, Ghuff, Sho i jakiś przypadkowy koleś

Fajny miałam dzień dzisiaj – bo wolny. Powinnam mieć kilka takich na przyzwyczajenie jak przyjechałam, a nie od razu do pracy. Życie tutaj to walka o przetrwanie, nie można tak od razu na głęboką wodę. Dla przykładu wczoraj musiałam zupełnie sama jechać do pracy i z niej wrócić. Nic wielkiego w cywilizowanym świecie, ale tutaj jest to wyczyn. I stres. Tak, stać mnie na taksówkę, ale to trochę zbyt proste. Znaczy nie jest proste wcale, ale chcę żyć tu jak normalni ludzie. Do tej pory drogę pokazywała mi Robin (koleżanka z Holandii), z którą pracujemy w jednym hotelu. Tego dnia Robin pojechała oglądać jakieś tygrysy, więc byłam zdana sama na siebie. Haha, normalnie jazda bez trzymanki – chociaż w stronę powrotną to musiałam się mocno trzymać, żeby nie wypaść z rikszy:) Trasa wydaje się prosta: z mieszkania muszę przejść na sąsiednią ulicę i złapać autorikszę (skrzyżowanie motoru, roweru i melexa) potem przesiąść się do metra na Kalighat i wysiąść w centrum, skąd muszę jeszcze dojść piechotą ok 10 min. Droga powrotna to już będzie bułka z masłem:) Zgubiłam się chyba z 10 razy, jak miałam 2 możliwość wybrania drogi, to zawsze wybierałam tą złą. Potem chodzenia dużo, pytania się, wracania – kręciłam się w kółko. Ale jak to mówią, pierwsze koty za płoty. Do pracy jechałam chyba 2 godziny a wracałam 3. Powinno wystarczyć 40 min:P Najpierw złapałam autorikszę. Jeden zero dla mnie. To taki malutki samochodzik, właściwie zakryty motorower z siedzeniami z tyłu. Na moje oko 2 osobowy, ale widziałam, że kierowca potrafi tam upchnąć 5 osób (on 6!). Niektóre riksze są jeszcze poozdabiane jakimiś szarfami i łańuchami – marketing kwitnie:P Czas na metro. Pojechałam oczywiście nie na tą stację metra co trzeba. Jeden – jeden. Po drodze zginęłabym kilka razy w rikszy, bo jechaliśmy na czołowe zderzenie. Ruchu ulicznego tutaj nie da się opisać, to trzeba przeżyć! Podróż trwa, wreszcie wbiłam się do metra:) Teraz będzie już z górki. No prawie, wyszłam innym przejściem na ulicę, której nie znam. Nie miałam pojęcia gdzie jestem, ale to nie pierwszy raz tego dnia. Po drodze kilka razy mało nie zwymiotowałam od tego fetoru, który unosił się w niektórych miejscach. Oni tam wszystko na ulicach robia. Piorą, jedzą, śmieci wyrzucają. W ogóle to śmieszna sprawa, bo zazwyczaj wszędzie jest taki tłok, że ludzie chodzą ulicami a nie chodnikami (trzeba tylko uważać na nadjeżdżające samochody, rowery, riksze, krowy, koty i co tam jeszcze), za to o 1 w nocy, gdy jechaliœmy do klubu, było zupełnie pusto. I nawet nie tak brudno. Raju!!! Nawet normalnie. Tylko gdzie ci wszyscy ludzie się podziali? I ten syf i smród?? Właściwie to można powiedzieć, że na noc to miasto się wyludnia. Psy tylko biegają. Wracając jednak do podróży: przyjazd do pracy był niczym w porównaniu do powrotu. Zaczęło się dobrze. Wracałam do metra z hinduską koleżanką, bo bez niej nawet nie wiedziałabym gdzie to metro wśród śmieci znaleźć. Potem powiedziala mi gdzie wysiąść, ale prawdziwa przygoda była z szukaniem rikszy do domu. Zajęło mi to z godzinę. Przedzierałam się przez tłumy ludzi, a potem samochodów. Przejście na drugą stronę ulicy graniczyło z cudem. W końcu ktoś kazał mi wsiąść do autobusu – o nieeeee. Zamieszczę kiedyś zdjęcie takiego autobusu. Jest bez okien, z blaszanymi barierkami, wygląda jak przerobiona puszka na sardynki, ludzie wystają ze wszystkich możliwych otworów, i jest taki pstrokato niebieski, aaa i wsiada się w biegu. Wysiada też… Nie ma opcji, autobusem nie jade. Ja chcę żyć! W końcu jakiś koleś kazał mi wrócić gdzieś tam, skąd przyszłam. Mówił coś po hindusku, ja oczy jak piec zloty, to mnie zaprowadził:) potem stałam w dluuuugiej kolejce, ale ten pan co mnie przyprowadził coś zamachał i zorganizował mi jeszcze riksze. Normalnie anioł:) Jak wracałam to siedziałam z brzegu i na zakręcie mało nie wypadłam z tego czegoś. To nie koniec przygód. W korku jakiś koleś sikał z taksówki. Ostatnio byłam oburzona, że mój taksówkarz wyszedł z samochodu i poszedł w krzaki. Ale tutaj to zupełnie inna historia. Ten się nie fatygował tak daleko. Siedzę w rikszy, 4 sznurki samochódów w jedną stronę, stoimy w korku, nagle słyszę dźwięk sikania… odwracam się, a to taksówkarz tylko otworzył sobie drzwi i sika… O fuj! Cud, że jakoś dojechałam w jednym kawałku do mieszkania.

Dziś poszliśmy na taki wielki targ i musiałam poćwiczyć negocjowanie cen. Cóż, negocjacje na SGH mogą się schować. Tu dopiero jest prawdziwa szkoła. Chociaż trudna. Dla mnie najgorsza była świadomość, że na każdym rogu ktoś mnie próbuje zrobić w balona. I już nawet nie chodzi o to, czy jest to 2 rupie czy 20, tylko o zasadę, że skoro jestem obcokrajowcem to mogą mnie oszukać. Kiedy podchodzę do stoiska, to zaczynają mowić do mnie w hindi, wiec dopóki się nie odezwę, mają mnie za swoją. Kiwam tylko głową na boki:) Kupiłam bluzkę. Chcieli 250 – po ciężkich targach dobiłam do 120, ale i tak wiem, że na mnie zarobili. Chciałam też torebkę. Pierwsza cena to 850. Ja, że wezmę za 100 (a warta pewnie z 20). Sprzedawca w śmiech, że za 400 – ja, że 150 i ani trochę więcej. To on, że 250 ostatnia cena. Ja, że mam tylko 200, bo muszę jeszcze coś zjeść. No i dobiłam targu. Cieszyłam się z owocnych negocjacji, ale potem przyszedł kolega i powiedział, że mogę ją mieć za 100. No ale jak to… Trochę mnie to myli, że czasami jak ja odpowiem na ich cenę to się śmieją… więc nie wiem czy wychodzę na głupka, bo nie wiem ile coś powinno kosztować? I tak ze wszystkim – w końcu kupiłam 2 rzeczy, ale targowałam się cały dzień. Zmęczyły mnie te zakupy. Wolę zakupy bez targowania:) Prawda jest jednak taka, że nawet ta torba za 850 rupii (17 dolarów) to i tak jest dużo taniej niż w Polsce – a przecież ta cena była z sufitu. Więc targowałam się dla zasady, bo powiedziano mi, że tak trzeba. Wszystko tutaj i tak jest baaardzo tanie:) Wyrobię się bardziej, jak poznam orientacyjnie ceny i nauczę się trochę hindi – chociaż liczby. Bo skoro mylą mnie z hinduską, to mogę na tym trochę pograć:) Innym razem targowałam się z taksówkarzem. Wracamy z klubu. Wiem, że do nas w godzinach szczytu płacimy 70 rupii za przejazd. Pytamy się gościa czy za 100 nas zawiezie. Nie mogliśmy nikogo znaleźć, bo wszyscy chcieli 150. W końcu jeden przychodzi i mówi:

150?

My: No,

100?

My: Okej.

Jedziemy, wysiadamy, płacimy, a taksówkarz – 120! Zaraz, zaraz, miało być 100. A on trzyma to 100 i wola jeszcze 20. Już miałam ochotę zabrać mu to 100 i zostawić tylko 20, ale po prostu zignorowałam go i powiedziałam, że i tak na nas zarobił (czego pewnie i tak nie zrozumiał) i sobie poszłam. Tylko, że nawet… 100 rupii (ok. 2 dolary) na 4 osoby…

4 komentarze do “przygody na drodze”

  1. Sama dla siebie nie piszesz, bez obaw 😉 Na Twoim miejscu nie bylbym az tak ciekawy co sie w Polsce dzieje, przynajmniej odpoczniesz troche od tego… Z tym sikaniem to niezle dzikusy! Piekne mieszkanko, przynajmniej jest elegancko wybetonowane 😉 Wykorzystaj to, ze Cie biora za swoja i zbijaj im mocniej ceny! Powodzenia 🙂

    M.

  2. JA czytam!codziennie, regularnie! i wszystko odbieram co piszesz…
    wszystko sie ułoży. Jak na początku jest taka lipa to potem będzie coraz lepiej:)

    ja tez napisze…obiecuje, tylko musze jakos ogarnąc wokół siebie różne obowiązki:)
    sciskam mocno:*

JESTEŚ TAM? TO PODZIEL SIĘ SWOJĄ OPINIĄ!

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *