Miałam dziś dluuugi i interesujący dzień. Mój ulubiony, bo jedyny wolny dzień w tygodniu – niedziela. Tylko nie wiem gdzie zacząć. Może od wczoraj… chociaż to też nie wystarczy… bo wszystko się tak ze sobą łączy… Zacznę od soboty. Poszłam do pracy, a to nie jest moja ulubiona czynność, ale tego dnia było szczególnie ciężko… Mieliśmy taka wielką bazę danych do stworzenia i tydzień na to. Nikt mnie nie sprawdzał ile zrobiłam każdego dnia, za to jak przyszłam wczoraj do pracy, to okazało się, że właśnie dziś trzeba oddać skończona bazę danych. Hmmm, a ja byłam w połowie. Teraz się wydało – wyszły wszystkie rozmowy na skype i stracony czas w internecie:P Tyle co zrobiłam przez cały zeszły tydzień musiałam zrobić w jedną sobotę. Już mi literki skakały. I to jeszcze jakie nazwy tam były… do niczego tego nie da się porównać, przykład niżej…
Ujjal Mukherjee – to imie i nazwisko, zgaduję, że chodzi o faceta
46, Gopichand Shivhare Road, Thiruvananthapuram 282 001 – to adres, jak u nas, pierwsze to ulica drugie miejscowość, ale nie dam głowy, że dobrze to napisałam.
Dla mnie to po prostu zlepek przypadkowych literek. I tak w kółko. Nawet musiałam dłużej w pracy przez to zostać!! I tak nie skończyłam. Trudno, jutro się będę tym martwić. Po pracy byłam tak zmęczona (chyba ten stres:P), że spałam już o 10. Wróciliśmy z restauracji i położyłam się na chwilę. Miałam spać tylko godzinkę, bo przecież sobota jest, a w soboty chodzimy na imprezy. Niestety tego dnia nikomu się chyba nie chciało iść. Obudziłam się o 1 w nocy w ubraniu, moi współlokatorzy już spali… no pięknie. Śniły mi się jakieś głupoty, że ameba mnie atakuje… coś do mnie mówiła, potem inne zarazki… Nie ma to jak z bakteriami sobie pogadać:) Muszę zrobić badania, może coś już jednak złapałam. Właśnie jakoś tak się słabo czuję ostatnio. Ciągle jestem słaba i nic mi się nie chce, i najchętniej cały dzień bym spać mogła. Bo to, że rano nie mogę wstać, to normalne jest, ale żeby tak spać ciągle…
Wracając do niedzieli… Odbyłam pierwszą w swoim życiu samodzielną podróż autobusem! Metro jeździ dopiero od 2.30 w niedziele (co to za zwyczaje?), więc jedyna opcja rano to autobus. Nawet w dwie strony jechałam. Dałam radę! Niektórzy Hindusi nie korzystają z publicznego transportu. Taki Rushi nigdy jeszcze nie jeździł autobusem! Ani autorikszą, ani nawet metrem. Raju!! Przecież on nie zna swojego miasta w ogóle:) Rano ubrałam się jak na mrozy (kozaki, szalik, kurtka), bo tu zimno ostatnio. Ale za to jak wracałam to temperatura podskoczyła chyba o 10 stopni. Po drodze zjadłam jeszcze śniadanie na ulicy… Hmmm, co do takiego jedzenia. Ono jest pyszne, i tanie, i w ogóle. Ostatnio odkryłam, że pod domem robią takie tosty z jajkiem za 8 rupii. Na cały dzień tym się można najeść. Ale… lepiej nie widzieć jak oni to przygotowują… ani w jakich warunkach, ani w ogóle nic – nawet nie chce myśleć…

Po południu postanowiliśmy wybrać się do Victoria Memorial. To największą budowla w Kalkucie, w takim imperialnym stylu. Pewnie widać ją z kosmosu. Oczywiście pasuje tu jak… noo nie pasuje:) Zresztą, tu nic do siebie nie pasuje. Wygląda jak olbrzymi marmurowy zamek, albo pałac. Został wybudowany na cześć królowej angielskiej Wiktorii. To chyba najbardziej znany zabytek w Kalkucie. Budowano go 15 lat od 1906 do 1921. Dziś jest tam muzeum poświęcone monarchii brytyjskiej. Jest tam też duży park, gdzie wiele osób przychodzi odpocząć. Jakoś nigdy wcześniej nie miałam czasu tam iść. Warto pamiętać, że niedziela jest najgorszym dniem na takie zwiedzanie. Tyyyyyle ludzi – jak okiem sięgnąć…. Kolejka, żeby dostać bilety, kolejka do wejścia do parku, potem kolejka do Victoria Memorial, ale to jeszcze nic. Najlepsza była kolejka do zwiedzania muzeum w środku. W życiu chyba nie widziałam tylu ludzi na raz. A jestem, już trochę w Indiach… W środku nic specjalnego, ale wrażenia bezcenne. Warto zobaczyć dla samego sposobu zwiedzania w Indiach. Były tam wystawy przedmiotów, obrazy (właściwie bardziej szkice), ustawione wzdłuż ścian. Wszędzie tam, gdzie był eksponat była kolejka ludzi i wszyscy poruszali się za soba jeden za drugim (jak pingwiny). Możecie sobie wyobrazić kolejkę ludzi dookoła galerii. W każdym pomieszczeniu tak samo. Nie można samemu wybrać sobie ścieżki zwiedzania, tak jak w każdym innym muzeum (może coś być bardziej interesuje lub mniej). Najgorzej zatrzymać się dłużej przy jednym eksponacie. System się wtedy wali. Są nawet strażnicy, którzy „pilnują” ładu i składu (jasne…) i jak ktoś opoźnia tempo to zaraz gwiżdżą, że trzeba iść dalej. Jak na karuzeli – jak wsiadłeś w jednym miejscu to możesz wysiąść dopiero jak kręcenie się skończy! Ahahaha, niezła zabawa. Najgorsze, że w tym tłumie ręce wszystkim Hindusom latają, bo lubią sobie w tłumie obmacywać. Oczywiście zrobiłam awanturę. Strażnik (ten od porządku) powiedział nam tylko – „hej, to się zdarza”… Serio? w innych muzeach mi się nie zdarza… Zatem o swoje trzeba walczyć samemu… as usual.



Inna akcja była z biletami przy wejściu. Tradycyjnie cena dla Hindusów to 10 rupii, ale dla obcokrajowcow już 150. Więc próbowałam za 10:) Bilety kupił kolega Hindus, więc na początku nie było problemu. Wejście do ogrodu poszło łatwo, ale przy wejściu do budynku VM było zabawnie. Idę na pewniaka, w końcu już dwie bramki za mną. Nagle ktoś mnie woła i mówi, że obcokrajowcy płacą 150 i nie mogę wejść na tym bilecie. Raju, trochę się zestresowałam i nie bardzo wiedziałam co powiedzieć, a musiałam coś szybko wymyśleć bo zaraz będzie siara. To wyrzuciłam z siebie tylko NEHI co znaczy „nie” w języku hindi… Lepsze niż „dziękuję”, bo tylko tyle umiem powiedzieć. W każdym razie wystarczyło bo mnie wpuścili. Haha! Następnym razem przykleję sobie kropkę na czole, to pójdzie gładko!
Po wyjściu z muzeum ukazało nam się moooorze ludzi. Gdzieś w tym tłumie czekały na nas 2 koleżanki. Już widzę jak się znajdziemy… Nie mieliśmy ich numeru telefonu, a fakt, że są białe niewiele pomagał. Ale jakoś się znalazły (wow). Poniżej krótki filmik z sytuacją którą zastaliśmy po wyjściu.
Potem, poszliśmy na obiad. Hinduski. Pamiętam, że na początku nie przepadałam za jedzeniem tutaj, ale teraz już się przyzwyczaiłam. I bardzo lubię. Nawet jem już coraz więcej ostrego. Mogę już takie słabsze curry zjeść. Normalnie jak stopień wtajemniczenia. Chili jeszcze nie dokładam sobie (tu chili jest wystawione jak w Polsce pieprz i sól). Ale wszystko to kwestia czasu 🙂