Ile tu przestrzeni i zieleni. Chyba nie widzieliśmy jeszcze miasta gdzie natura tak wdzierałaby się do miasta. Widoki wspaniałe i mimo, że to bardzo duże skupisko ludzi na pierwszy rzut oka wcale tego nie czuć. Samo miasto Vancouver może nie jest takie duże, bo ma ok 700 tys mieszkańców, ale cały kompleks miejski to już 2,5 mln. Jest tu wiele mniejszych miejscowości położonych obok siebie tak blisko, że nie wiadomo kiedy jesteś już w następnej. Wujek mieszka w jednej z takich miejscowości – Delta, która jest jakby sypialnią dla Vancouver. Przedmieścia są bardziej przemysłowe, zwłaszcza obszary położone wzdłuż rzek ze względu na żeglugę śródlądową. Pełno tu mniejszych i większych portów przeładunkowych, a najbardziej widocznym towarem były całe bale drewna spławiane rzekami z głębi Kanady. Jest wiele mostów, ogromnie wysokich, takich by olbrzymie statki z oceanu mogły wpływac do portów położonych głębiej. Vancouver porozcinane jest licznymi zatokami i rzekami, w oddali rysują się masywy górskie nieco tylko niższe niż Tatry (najwyższe szczyty maja ok 2200 m). W samym centrum jest też sporo parków i pięknych widoków na zatokę lub ocean. A do tego cieplutko, ale nie gorąco z przyjemną bryzą od oceanu. Ech, nic dziwnego, że w rankingach na najprzyjemniejsze miasto do życia Vancouver jest w czołówce.
Widok na Stanley Park z Canada Place w Downtown
Dzień zaczęliśmy wcześnie, ale zanim się ogarnęliśmy była już 11, a właściwie to 20 czasu polskiego. Do downtown pojechaliśmy sami komunikacją miejską, dzięki temu jeszcze lepiej mogliśmy przyjrzeć się lokalnym zwyczajom. Najwięcej jest tu chyba żółtych, sporo też Hindusów. Pokręciliśmy się trochę nad zatoką, wypiliśmy kawę w kanadyjskim fastfoodzie z kawą i pączkami Tims Horton i poszliśmy szukać lodów. O 14 spotkaliśmy się z wujkiem w centrum i zabrał nas na przejażdżkę po Vancouver swoim autobusem wycieczkowym. Jeszcze nigdy nie mielismy takiej wycieczki. Z zupełnie innej perspektywy zobaczyliśmy Downtown, Chinatown, Gastown (najstarszą dzielnicę miasta) z zegarem parowym, Stanley Park (największy park miejski w Ameryce) z totemami, parę plaż mosty i na bazę. Wrócilismy do domu z milionem planów w głowie, i nie wiedzieć kiedy ktoś mi odłączył prąd i o 6 już spałam.
Kilka słów od Bartusia: